Świt. W
przebraniu Jutrzenki oczekiwanie. Z ogromu światła najpierw uderza mnie jeden
promień. Wpada na dno oka, przemierza jaźń i nie zatrzymując się osadza na dnie
duszy w westchnienie.
Z przedświtu w
blask. Ze snu w istnienie. Zapowiedź śpiewu sfer. Jakby najdłuższa noc
wieńczyła swój kres staczając w niebyt przeszłe majaki. Ku mglistym
zapowiedziom wiosennego oddechu wiatru na twarzy. Bezkres przeznaczeń. I
najczystsze odnalezienia.
Spojrzenie w
głąb tafli w poszukiwaniu bliźniaczych mgławic. Na mgnienie oka czas zatrzymuje
się i wiem, że nadejdzie upragnione. Przygotuję się starannie. Niezakłócone
odczuwanie i nadzieja. Ciągły przepływ chwil, jakby wybiegających na spotkanie,
nieuniknionych. Przeznaczenie uświadamiane z każdą chwilą zatrzaskuje drzwi przeszłości
wtaczając się w teraźniejszość, o krok od jutra. Stan czujnego uśpienia, gdy z
zakamarków podświadomości wysuwają się wątki natchnienia. I czuję całość ale w
oddaleniu i tworzę możliwe scenariusze. Bardziej czuję niż tworzę.
Spostrzeżenia i
niezachwiana pewność. Oddanie. Możliwa jest pełnia. W jedności, którą tka
prządka Udzielająca. Wytrwale, pośród napięć świetlistych strun zdobywam
należny mi zachwyt. Wplatam trwogę szczęścia i wszystkie możliwe pieśni. Bezlik
wzruszeń towarzyszy każdemu tchnieniu. I w możliwości połączenia odnajduję tę
radość. To przestrzeń spełnienia. Trwa od wieków przy mnie, nade mną i obok.
Czuję bezustanną jej obecność. W bezdźwięku szepce, w bezdotyku pieści. Znika
ból istnienia. Przestrzeń za plecami wypełniają skrzydła. Cokolwiek zrobiłabym
lub nie zrobiła trwam we współzależności. Uśmiech losu, sprzyjające bóstwo w
pojęciu wiecznej błogości. Jak modlitwa, ciche i bezustanne pragnienie.
Niesytość wypełniona po brzegi.
Pulsuje żar
południa a za sobą mam nieodwracalne transformacje. Teraz już na pewno ujawni
się bezkres. W tęsknocie nieutulonej coraz to nowe sfery doznań. Już nie mogę
się nasycić. I wykrawam chwile aby stoczyć się w nieznane piękno zapomnień.
Wracam znużona tonąc w chłodzie. Przyboczna wiara daje mi siły na tyle, ile i
tak jest mi ciężko znieść. Trwam bezustannie w krańcowym trudzie przenikania. I
poznaję i jednocześnie nie chcę poznać. A jednak głos intuicji mówi do mnie. Czyżbym nie chciała słuchać?
Zagubiam się w przeżywaniu. Coś niejako dobija się do przyczółków rozumnej
istoty. Myśli, które nie chcą i nie mogą odejść. One były tu zawsze i nie
ucieknę od nich nigdy. Chęć przekształcenia mitu w rzeczywistość. Czy to grzech
najcięższy? W odróżnieniu od Aniołów człowiek jest kruchością. Sekunda
delikatnej tkanki. Gdzie jest ta trwałość, której poszukuję? Zagęszczona mgła
komplikacji. Nie chcę stać w szeregu. Chcę być wyjątkiem od reguły obojętności.
Czy zasłużyłam na potraktowanie mojego przypadku jako precedens?
Purpura
wszystkich zaszłości wpada w szklany przestwór. Mój lęk rozbija się o
obojętność. Druga strona kłamie. Jeszcze chcesz się przeglądać? Brak odpowiedzi
na pytania. Czasem nawet brak pytań. Gdy zabraknie czułości wkracza niemoc.
Wylewa się żal. I rzeka wspomnień zabiera w swym nurcie każdy skrawek poczucia
własności. Niejasny twór umysłu przelewa czarę goryczy. Pajęczyna, w którą
wpadam nie ma dna. Składa się tylko z zaszłości. Gdzieś uciekły najczystsze
obłoki szczęścia. W jadowitą przepaść wrzuca mnie żal. To tysięczny wicher
namiętności transformuje się w okrutne ostrze bólu. Niepostrzeżenie przekraczam
granicę. Po drugiej stronie nieoczekiwane ciosy wymierzam sama sobie. Ostrza
prawdy kaleczą moje dotychczasowe wyobrażenia o rozkoszy. To już kres.
Ostateczność. Nie widzę przyszłości i nie chcę być. Już ciemność spowija mą
duszę i aksamit, który kłuje, rozrasta się jak trujący bluszcz. Jednostkowość w
doświadczeniu ciemności.
Godzina, w
której gęsta plama morderczych pragnień opanowuje całe domostwo. Pierwotny
szał. Bezprawie odczuwane tym bardziej, że pochodzi od najtajniejszego kwiatu.
Atawizm emocjonalny uduchowiony. Uzależnienie od kolczastego pędu. I ja w tym
pędzie. Kto dał ci prawo tak ranić? Z jakiego wymiaru niesprawdzalności
pochodzi ta konieczność? Niemy szał przemówił rykiem huraganu. Pytania
rozbijają się jak skorupy. Nie ma lekarstwa. Można stać się skałą i pozostać na
wieki w niemocy. Tu tnie Nieodwracalna. Nie tylko ona się mści. Zstąpię choćby
do piekieł. Powrotu nie będzie. Kara musi być wymierzona. Kto wierzy nie umrze,
kto umarł niech wie. Zamknę oczy pełne powidoków i trucizny. Wykrzyczę to. To
nie imię. To skażone słowo na ustach nieboszczyka zlizywane przez szczury. Rana
na ciele błękitnego bóstwa. Złamana kwitnąca gałąź i zgniły narząd rozkoszy
wypełniony larwami. Bielmo jasności i powabne piętno. Zakłamany głos urojony
głupcom i szaleńcom. Obłęd i samotność. Czarny plugawy potwór kąsający
podstępnie najczulsze miejsca. Odwracam wzrok a i tak zmieniam się w kamień.
Przed świtem łzy.
Piękna proza poetycka, czy raczej poemat prożą, szkoda tylko, że smutne zakończenie...
OdpowiedzUsuń