czwartek, 6 listopada 2014

Wizja przed świtem

Świt. W przebraniu Jutrzenki oczekiwanie. Z ogromu światła najpierw uderza mnie jeden promień. Wpada na dno oka, przemierza jaźń i nie zatrzymując się osadza na dnie duszy w westchnienie.
Z przedświtu w blask. Ze snu w istnienie. Zapowiedź śpiewu sfer. Jakby najdłuższa noc wieńczyła swój kres staczając w niebyt przeszłe majaki. Ku mglistym zapowiedziom wiosennego oddechu wiatru na twarzy. Bezkres przeznaczeń. I najczystsze odnalezienia.
Spojrzenie w głąb tafli w poszukiwaniu bliźniaczych mgławic. Na mgnienie oka czas zatrzymuje się i wiem, że nadejdzie upragnione. Przygotuję się starannie. Niezakłócone odczuwanie i nadzieja. Ciągły przepływ chwil, jakby wybiegających na spotkanie, nieuniknionych. Przeznaczenie uświadamiane z każdą chwilą zatrzaskuje drzwi przeszłości wtaczając się w teraźniejszość, o krok od jutra. Stan czujnego uśpienia, gdy z zakamarków podświadomości wysuwają się wątki natchnienia. I czuję całość ale w oddaleniu i tworzę możliwe scenariusze. Bardziej czuję niż tworzę.
Spostrzeżenia i niezachwiana pewność. Oddanie. Możliwa jest pełnia. W jedności, którą tka prządka Udzielająca. Wytrwale, pośród napięć świetlistych strun zdobywam należny mi zachwyt. Wplatam trwogę szczęścia i wszystkie możliwe pieśni. Bezlik wzruszeń towarzyszy każdemu tchnieniu. I w możliwości połączenia odnajduję tę radość. To przestrzeń spełnienia. Trwa od wieków przy mnie, nade mną i obok. Czuję bezustanną jej obecność. W bezdźwięku szepce, w bezdotyku pieści. Znika ból istnienia. Przestrzeń za plecami wypełniają skrzydła. Cokolwiek zrobiłabym lub nie zrobiła trwam we współzależności. Uśmiech losu, sprzyjające bóstwo w pojęciu wiecznej błogości. Jak modlitwa, ciche i bezustanne pragnienie. Niesytość wypełniona po brzegi.
Pulsuje żar południa a za sobą mam nieodwracalne transformacje. Teraz już na pewno ujawni się bezkres. W tęsknocie nieutulonej coraz to nowe sfery doznań. Już nie mogę się nasycić. I wykrawam chwile aby stoczyć się w nieznane piękno zapomnień. Wracam znużona tonąc w chłodzie. Przyboczna wiara daje mi siły na tyle, ile i tak jest mi ciężko znieść. Trwam bezustannie w krańcowym trudzie przenikania. I poznaję i jednocześnie nie chcę poznać. A jednak głos intuicji  mówi do mnie. Czyżbym nie chciała słuchać? Zagubiam się w przeżywaniu. Coś niejako dobija się do przyczółków rozumnej istoty. Myśli, które nie chcą i nie mogą odejść. One były tu zawsze i nie ucieknę od nich nigdy. Chęć przekształcenia mitu w rzeczywistość. Czy to grzech najcięższy? W odróżnieniu od Aniołów człowiek jest kruchością. Sekunda delikatnej tkanki. Gdzie jest ta trwałość, której poszukuję? Zagęszczona mgła komplikacji. Nie chcę stać w szeregu. Chcę być wyjątkiem od reguły obojętności. Czy zasłużyłam na potraktowanie mojego przypadku jako precedens? 
Purpura wszystkich zaszłości wpada w szklany przestwór. Mój lęk rozbija się o obojętność. Druga strona kłamie. Jeszcze chcesz się przeglądać? Brak odpowiedzi na pytania. Czasem nawet brak pytań. Gdy zabraknie czułości wkracza niemoc. Wylewa się żal. I rzeka wspomnień zabiera w swym nurcie każdy skrawek poczucia własności. Niejasny twór umysłu przelewa czarę goryczy. Pajęczyna, w którą wpadam nie ma dna. Składa się tylko z zaszłości. Gdzieś uciekły najczystsze obłoki szczęścia. W jadowitą przepaść wrzuca mnie żal. To tysięczny wicher namiętności transformuje się w okrutne ostrze bólu. Niepostrzeżenie przekraczam granicę. Po drugiej stronie nieoczekiwane ciosy wymierzam sama sobie. Ostrza prawdy kaleczą moje dotychczasowe wyobrażenia o rozkoszy. To już kres. Ostateczność. Nie widzę przyszłości i nie chcę być. Już ciemność spowija mą duszę i aksamit, który kłuje, rozrasta się jak trujący bluszcz. Jednostkowość w doświadczeniu ciemności.
Godzina, w której gęsta plama morderczych pragnień opanowuje całe domostwo. Pierwotny szał. Bezprawie odczuwane tym bardziej, że pochodzi od najtajniejszego kwiatu. Atawizm emocjonalny uduchowiony. Uzależnienie od kolczastego pędu. I ja w tym pędzie. Kto dał ci prawo tak ranić? Z jakiego wymiaru niesprawdzalności pochodzi ta konieczność? Niemy szał przemówił rykiem huraganu. Pytania rozbijają się jak skorupy. Nie ma lekarstwa. Można stać się skałą i pozostać na wieki w niemocy. Tu tnie Nieodwracalna. Nie tylko ona się mści. Zstąpię choćby do piekieł. Powrotu nie będzie. Kara musi być wymierzona. Kto wierzy nie umrze, kto umarł niech wie. Zamknę oczy pełne powidoków i trucizny. Wykrzyczę to. To nie imię. To skażone słowo na ustach nieboszczyka zlizywane przez szczury. Rana na ciele błękitnego bóstwa. Złamana kwitnąca gałąź i zgniły narząd rozkoszy wypełniony larwami. Bielmo jasności i powabne piętno. Zakłamany głos urojony głupcom i szaleńcom. Obłęd i samotność. Czarny plugawy potwór kąsający podstępnie najczulsze miejsca. Odwracam wzrok a i tak zmieniam się w kamień. Przed świtem łzy.


1 komentarz:

  1. Piękna proza poetycka, czy raczej poemat prożą, szkoda tylko, że smutne zakończenie...

    OdpowiedzUsuń