czwartek, 20 listopada 2014

Miłość jako zbrodnia doskonała



Tchórzliwa miłość sms-ująca około północy.
Miłość analityczna.
Przeszła miłość.
Afekt samobójczy.
Zazdrość samotnika.
Chciwość miłosna.
Obwąchiwanie.
Majacząca maniakalna przeszłość.
Waleczne serce.
Wygodny układ.
Nicość za progiem.
Promiskuizm. A fe!
Uległość, dominacja, zależność.
Niezależność.
Kontrolujesz mnie?
Jedna, jedyna, archetypiczna i w baśni.
Wieczna, jak Beethoven.
Nigdy niespełniona.
Karmiczna.
Inspirująca.

There were no you

Pastel Marie Elise Larene

niedziela, 16 listopada 2014

Pepitka

Sprzątam.
Sprzątam po Nim.
Sprzątam płatki róż.
Uczynił mnie królową aby później skazać na wygnanie.

Prawda, zupełnie jak poczucie ateizmu w kościele, walczy o prawo bytu swojej niewiary.

Nie jestem karlicą. W kosmosie, galaktyce pieprzyków na ciele. Mlecznej drodze rozkoszy, gubię się jednak.

Patrząc w oczy groteski w manierze Florisa, z pawich oczu cieknie soczysty kolor. Odwracam głowę ze wstydem. Perłowy osad.

Czekam. Sama nie wiem na co.
Wypadają mi włosy. Nie czytam poezji. Piję dużo wody.

Χρειαζομαι Γνωμη

Dlaczego muszę swoje uczucia poddawać tak bolesnym transformacjom?
Nie istnieje ostateczność, ani we mnie, ani w Nim.

Od pierwszej chwili, pierwszej walki o niego stoczonej namiętnie w moim umyśle. Jest mój.

Nasze hasła e-mail. Trzy cyfry. Symmetria. Wiem, że to nie może być gorzki prezent od losu w postaci porażki.

Mamy takie same kamyki na dnie szuflad. Oboje to wiemy.

Nigdy nie uwierzę, wiarą pospołu, w nienawistny świat.

Nazwał mnie świętą. Nie chcę jednak być męczęnnicą.

Pragnę Zbawcy. Mojego Buddy, mojego Chrystusa.

Jak muzyka Johanna Sebastiana Bacha wsącza mi się w przepaść duszy melodia źródła. Bach jest źródłem.

Labirynt pod czaszką. Zielony fraktal. Indyjskie piosenki. Ambient nocą. Poranki rozkoszy. Z pamięcią pierwszego razu.

Nasz poetycki zachód słońca. Posypały się gwiazdy, motyle, wersy.

Chcę żeby walczył o mnie! Chcę aby kochał mnie jak Orfeusz!

Co to jest prawda?

Jeśli Marcellus ją posiadł, posiądzie i On.

I będzie Ponad Wszystko. 

Poznany smak przedwiośnia
Prawda
Ulotność
Chwila
Dopiero gdy odchodzisz
Chcę Cię naprawdę
Śnijmy dalej

Cadavre equis. Breton, Tanguy, Duchamp, Morise.

czwartek, 6 listopada 2014

Wizja przed świtem

Świt. W przebraniu Jutrzenki oczekiwanie. Z ogromu światła najpierw uderza mnie jeden promień. Wpada na dno oka, przemierza jaźń i nie zatrzymując się osadza na dnie duszy w westchnienie.
Z przedświtu w blask. Ze snu w istnienie. Zapowiedź śpiewu sfer. Jakby najdłuższa noc wieńczyła swój kres staczając w niebyt przeszłe majaki. Ku mglistym zapowiedziom wiosennego oddechu wiatru na twarzy. Bezkres przeznaczeń. I najczystsze odnalezienia.
Spojrzenie w głąb tafli w poszukiwaniu bliźniaczych mgławic. Na mgnienie oka czas zatrzymuje się i wiem, że nadejdzie upragnione. Przygotuję się starannie. Niezakłócone odczuwanie i nadzieja. Ciągły przepływ chwil, jakby wybiegających na spotkanie, nieuniknionych. Przeznaczenie uświadamiane z każdą chwilą zatrzaskuje drzwi przeszłości wtaczając się w teraźniejszość, o krok od jutra. Stan czujnego uśpienia, gdy z zakamarków podświadomości wysuwają się wątki natchnienia. I czuję całość ale w oddaleniu i tworzę możliwe scenariusze. Bardziej czuję niż tworzę.
Spostrzeżenia i niezachwiana pewność. Oddanie. Możliwa jest pełnia. W jedności, którą tka prządka Udzielająca. Wytrwale, pośród napięć świetlistych strun zdobywam należny mi zachwyt. Wplatam trwogę szczęścia i wszystkie możliwe pieśni. Bezlik wzruszeń towarzyszy każdemu tchnieniu. I w możliwości połączenia odnajduję tę radość. To przestrzeń spełnienia. Trwa od wieków przy mnie, nade mną i obok. Czuję bezustanną jej obecność. W bezdźwięku szepce, w bezdotyku pieści. Znika ból istnienia. Przestrzeń za plecami wypełniają skrzydła. Cokolwiek zrobiłabym lub nie zrobiła trwam we współzależności. Uśmiech losu, sprzyjające bóstwo w pojęciu wiecznej błogości. Jak modlitwa, ciche i bezustanne pragnienie. Niesytość wypełniona po brzegi.
Pulsuje żar południa a za sobą mam nieodwracalne transformacje. Teraz już na pewno ujawni się bezkres. W tęsknocie nieutulonej coraz to nowe sfery doznań. Już nie mogę się nasycić. I wykrawam chwile aby stoczyć się w nieznane piękno zapomnień. Wracam znużona tonąc w chłodzie. Przyboczna wiara daje mi siły na tyle, ile i tak jest mi ciężko znieść. Trwam bezustannie w krańcowym trudzie przenikania. I poznaję i jednocześnie nie chcę poznać. A jednak głos intuicji  mówi do mnie. Czyżbym nie chciała słuchać? Zagubiam się w przeżywaniu. Coś niejako dobija się do przyczółków rozumnej istoty. Myśli, które nie chcą i nie mogą odejść. One były tu zawsze i nie ucieknę od nich nigdy. Chęć przekształcenia mitu w rzeczywistość. Czy to grzech najcięższy? W odróżnieniu od Aniołów człowiek jest kruchością. Sekunda delikatnej tkanki. Gdzie jest ta trwałość, której poszukuję? Zagęszczona mgła komplikacji. Nie chcę stać w szeregu. Chcę być wyjątkiem od reguły obojętności. Czy zasłużyłam na potraktowanie mojego przypadku jako precedens? 
Purpura wszystkich zaszłości wpada w szklany przestwór. Mój lęk rozbija się o obojętność. Druga strona kłamie. Jeszcze chcesz się przeglądać? Brak odpowiedzi na pytania. Czasem nawet brak pytań. Gdy zabraknie czułości wkracza niemoc. Wylewa się żal. I rzeka wspomnień zabiera w swym nurcie każdy skrawek poczucia własności. Niejasny twór umysłu przelewa czarę goryczy. Pajęczyna, w którą wpadam nie ma dna. Składa się tylko z zaszłości. Gdzieś uciekły najczystsze obłoki szczęścia. W jadowitą przepaść wrzuca mnie żal. To tysięczny wicher namiętności transformuje się w okrutne ostrze bólu. Niepostrzeżenie przekraczam granicę. Po drugiej stronie nieoczekiwane ciosy wymierzam sama sobie. Ostrza prawdy kaleczą moje dotychczasowe wyobrażenia o rozkoszy. To już kres. Ostateczność. Nie widzę przyszłości i nie chcę być. Już ciemność spowija mą duszę i aksamit, który kłuje, rozrasta się jak trujący bluszcz. Jednostkowość w doświadczeniu ciemności.
Godzina, w której gęsta plama morderczych pragnień opanowuje całe domostwo. Pierwotny szał. Bezprawie odczuwane tym bardziej, że pochodzi od najtajniejszego kwiatu. Atawizm emocjonalny uduchowiony. Uzależnienie od kolczastego pędu. I ja w tym pędzie. Kto dał ci prawo tak ranić? Z jakiego wymiaru niesprawdzalności pochodzi ta konieczność? Niemy szał przemówił rykiem huraganu. Pytania rozbijają się jak skorupy. Nie ma lekarstwa. Można stać się skałą i pozostać na wieki w niemocy. Tu tnie Nieodwracalna. Nie tylko ona się mści. Zstąpię choćby do piekieł. Powrotu nie będzie. Kara musi być wymierzona. Kto wierzy nie umrze, kto umarł niech wie. Zamknę oczy pełne powidoków i trucizny. Wykrzyczę to. To nie imię. To skażone słowo na ustach nieboszczyka zlizywane przez szczury. Rana na ciele błękitnego bóstwa. Złamana kwitnąca gałąź i zgniły narząd rozkoszy wypełniony larwami. Bielmo jasności i powabne piętno. Zakłamany głos urojony głupcom i szaleńcom. Obłęd i samotność. Czarny plugawy potwór kąsający podstępnie najczulsze miejsca. Odwracam wzrok a i tak zmieniam się w kamień. Przed świtem łzy.